Czas to ogromnie dziwna sprawa. 24 godziny, 7 dni w tygodniu, ponad 4 tygodnie w miesiącu... Wydaje się całkiem sporo chwil, by usiąść, napisać coś, poodpisywać na wszystkie maile, zadzwonić, porozmawiać, zagadać zwyczajnie...
Ostatnio mam wrażenie, że ta kosmiczna liczba 86400 sekund w dobie to jakaś wyssana z palca bajka, bo co jak co, ale moja doba na pewno tyle nie ma. Nie może mieć. To przecież niemożliwe, by z niczym nie zdążać mając do dyspozycji dziesiątki tysięcy sekund każdego dnia.
I znowu mała reorganizacja bloga. A miało być już tak dobrze. Na nic się zdaje ustalenie porządku i schematu, gdy najzwyczajniej w świecie brak czasu. Na wszystko.
Od listopada ma to się zmienić. Co prawda w dotknięcie magicznej różdżki przestałam wierzyć ładnych parę lat temu, ale kto wie? Może rzeczywiście doba będzie miała więcej godzin? Albo ja jakimś cudem zorganizuję się w końcu tak, że nawet w tych 24 standardowych godzinach się zmieszczę.
Mam tyle do opisania (zakupowo głównie), tyle do naskrobania, a przeszkadza mi najbanalniejszy z możliwych powodów - CZAS.
(zdjęcie zaczerpnięte ze strony http://www.ronmartin.net)
Categories:
Etykiety:
luźne notatki,
poniedziałek
ja już nie mażę o tym, by doba miała 48 godzin.Teraz trwam w wieże, że kiedyś wystarczy mi godzina snu ... tak po prostu :)
A ja odpuściłam trochę :) Uświadomiłam sobie, ze nie musze byc we wszystkim naj, że nie muszę robić wszystkiego sama, że w ogóle nie muszę robić wszystkiego. Czasami mam dni zalatane, gdy czas mija w mgnieniu oka, a czasami trafiają się dni słodkiego lenistwa. I w sumie jest mi lepiej z takim podejściem, chociaz zauważyłam niepokojąy czasami znak - w takim "rozleniwieniu" ciężej jest mi się zmobilizować, by coś zrobić :D Musze znaleźć złoty środek, chyba całe życie będę go szukać, a i tak pewnie wszystkich nie zadowolę ;)
pialjaka - godzina snu nie rozwiązuje problemu. uwierz mi na słowo :) Ja śpię od wielu lat niewiele więcej, a i tak czasu brak. Ja jednak bym chętnie głosowała za dobą 48 godzinną ;)
Yen - zazdroszczę Ci podejścia. Ja wciąż pokutuję za moje "muszę to zrobić, koniecznie, a w dodatku teraz, natychmiast, już".. Tylko, że się nie da. I stos "spraw-do-załatwienia-na-wczoraj" niebezpiecznie rośnie, rośnie, a pewnego dnia okazuje się, że mnie już spod niego nie widać nawet i nie mam szans się wygrzebać ;)
I znalazlam Cie:-)))
Pozdrawiam!
:)) Rety, ja sama zapomniałam, że takiego bloga prowadzę :) (a raczej prowadziłam :) )
Wracam na pewno jeszcze w tym roku, z nowym planem i całkowicie przeorganizowanym blogowaniem :) Pewnie nie odczytasz nawet tego komentarza (skoro ja sama odkrylam go po kilku tygodniach), ale wiedz, że do Ciebie zaglądam na bieżąco ;)